Pierre Schoendoerffer jest w kinie francuskim zdeklarowanym specjalistą od filmów wojennych. A właściwie nie od gatunku, a tematu. W "Dien Bien Phu" wszystko utrzymane jest w typowej dla Schoendoerffera poetyce: surowa rekonstrukcja dwóch miesięcy koszmarnej bitwy, wtłoczona w kompozycyjny schemat, który stanowi pomysł na film. Ów schemat to stałe przeplatanie się dwóch miejsc akcji: tyłów i frontu. Tyły to Hanoi: smętne popijawy w oficerskiej kantynie, palarnia opium, amerykański reporter (Donald Pleasence) węszący za sensacją, a nawet uroczysty koncert skrzypaczki, przybyłej wprost z Paryża. Film zaczyna się zresztą od próby akompaniującej jej orkiestry, z muzykami w nienagannych smokingach. Nadaje to całości charakter zamkniętej muzycznej struktury. Natomiast front to bezradność przebranych w mundury ludzkich marionetek, deszcz, przed którym nie ma się gdzie schować, ciała oblepione błotnistą mazią, trupy składane w ambulansach.